A oto, co mi się śniło:
Ofiarnicy wiodą wołu, co nigdy nie chodził w jarzmie; prowadzą go do ołtarza; wół ma białe umaszczenie, pozłacane rogi, na głowie wieniec laurowy. Powróz wisi luźno i nie trzeba ciągnąć, bo zwierzę idzie posłusznie z uniesionym łbem. Oczy ma niebieskie i bodaj zwraca je na mnie, jakby wyczuwało, kto będzie mu katem. Ofiarnik rozkrusza grubą sól nad jego czołem; wół stoi bez ruchu; ofiarnik próbuje wina i oblewa jego głowę pomiędzy rogami. Zwierzę stoi tak, jak stało. Ofiarnik wydaje głos. „Czynisz swą powinność?” — pyta.
Unoszę topór; błękitne źrenice wpatrują się we mnie; patrzą jak zastygłe. Uderzam i mówię: „Czynię”. Wół, zadrżawszy, wolno osuwa się na kolana, lecz łba nie opuszcza; nadal wlepia we mnie oczy. Ofiarnik wyciąga sztylet i podrzyna wołu gardło, podsunąwszy czarę, w którą leje się posoka. Zwierzę się wykrwawia, zaczyna się dławić krwią, lecz nie spuszcza ze mnie wzroku; ślepia zachodzą mu mgłą; w końcu pada na bok.
To się wydarzyło ponad pięćdziesiąt lat temu, gdym był dwudziestotrzylatkiem. Że też coś takiego powróciło do mnie we śnie po tak długim czasie.
John Williams
Tłum. M. Stroiński